kogut

wracam powoli
bo nie mam specjalnie do czego
zawsze byłem wszystkim w sobie
w sobie chodziłem
nawet jak szedłem przed siebie

wszystkim zmęczony
niczym zdziwiony
wszystkim obojętny

tylko nie matce

mojej matce
ślepej kurze
która wydziobała mi oczy
myląc ze złotym ziarnem
a może po to
żebym zawsze chronił się pod jej skrzydłem
bo jest aniołem

jednak zbłądziłem i nie liczę nawet
na wszechmogącego koguta w niebie
który
jeszcze zanim mnie urodziła
złota kura
wydziobał mi duszę

Mamo

stoi na progu
jest kobietą
z benedyktyńskim spokojem czeka końca każdego stulecia

za nią są ściany
ściany są przed nią
ściany wokoło
ściany żywcem wyjęte z jej łona
ściany z powietrza mojego odejścia
jej syna
syna bez twarzy
syna bez miejsca

mamo
wejdź we mnie proszę
niewidomi
jeszcze raz pobiegniemy przed siebie
we mnie jest przedział do następnego dnia
do następnego istnienia
nie zostawiaj się znowu
w poczekalni do tego chorego świata
gdzie cię już nie ma

zobacz
to we mnie jest tyle miejsca
na nowe życie
tyle pustego miejsca
mamo
wejdź proszę

serce piachu pustyni

by zostać człowiekiem
a może jego cieniem jedynie
z głową na rewolwerze
w opustoszałym motelu
Boga
składałem w ofierze

w brudnej pościeli
zamarły
spocony
w pękniętym lustrze nad drzwiami
nakłaniał mnie
tchórz
do siebie

potem ktoś włączył telewizor
i chmara czarnych dzieci
uskrzydlona
wyleciała przez okno
goniąc za śmiechem psa
szukającego w spękanej glinie
sensu kolejnego wyjścia

ten pies
uratował niewiele
trzysta mil
następnej nieskończoności

Odejdź

pamięć
przechodni pokój
podziemne przejście do antycznych bogów
korytarz z wyłupionymi ścianami
przenośnia
do nieskończonego dramatu

nigdy do niego nie wejdziesz
ostatni przechodzień
spalił za sobą mosty
w rozpaczy uchylił drzwi
ślepo biegnące bez wiary
do końca tego czasu

leży tam teraz zwęglony
z dłonią urwaną na klamce
bez twarzy
walczy o krzyżyk na drogę
wąż uwieszony
skopany

w jego skórze
będziesz dla mnie węzłem
pęczniejącego wstrętu

odejdź skąd przyszedłeś

Czekają na nas

bracia apostołowie
wyżyny świata czekają na nas
niebiańskie sfery
święte księgi
głodne naszych słów i przepowiedni
trimfalne łuki
ich milczenie
czekają na nas
na zbawienie

czekają na nas orle gniazda
obrazy w złotych ramach
i bramy raju wciąż otworem
dodają nam polotu
w spieszonym tętnem i nadzieją
transporcie do pogromu
bo tak tu jest
tylko nie mówcie tego
po drugiej stronie

po tym życiu
już tam
padnę na kolana
i usnę snem tak ciężkim
że nie uniesie mnie żadna
ziemia psom
podstępnie
obiecana

Nie tańcz z psem

nie tańcz z psem
psy są zbyt wierne
wracają przez mgłę
ich opuszczone łby przy ziemi
wycie
do księżyca
do życia

nie zachowuj się
jak nastolatka w białych podkolanówkach
nie połykaj sylab
idż w parze tam
gdzie każe ci los
z kimś
kogo nie znasz
nie kochasz

 

Bez słowa

bez słowa
otworzyła mi oczy
rany
drzwi
niepoczytalne księgi na zaświaty
wersy natchnione tułaczy
na ustach mych mrą
do dziś

noc jest tam
gdzie gwiazdy milczą
widzę jej brzeg
napięte łuki ciemności
wyrosłe z popiołów rozpaczy
tam tańczy jej śpiew do księżyca

zaginął słuch
lecz ziemia wciąż drży
gdy piersią pełną przeznaczenia
wzdycha
kobieta mego nieżycia

Wychodząc w niebo / ofiarom żydowskiej zbrodni w Katyniu

ja Polak
umierałem nie raz
nie raz zrzucano mnie z mostów
schodów
strzelano mi w łeb
upuszczano mą krew
jej śpiew
otwierał me usta

wychodząc w niebogłosy
wychodząc z Boga i zwierzęcia
ze spoconego krzyża i jego mięsa
z drwiny trupem ścielącego się poczęcia
jestem
między wami
w rytualnej rzezi na poddaszu nieba
ukamieniowany milczeniem

i tu już
najkrótszą drogą przez ból
dochodząc powoli do siebie
niedomykam drzwi ponownie biegnących w przepaść

wilgoć pleśni
wilgoć śmierci
wilgoć zamkniętej przestrzeni zła
ale jesteśmy

 

Żegnam

urodziłem się pod psem
w mieście
którego dachy sięgają ramion nieważkości
a pijane ulice wiją
w nieskonczoność buntu życia

w ślepych zaułkach tego miasta
dorodne ulicznice
postradały moje zmysly
kamienne łby
zakute
zdeptane
zmieszane z błotem łzy
nasienie Warszawy i Wisły
zapach szminki
lnu
dotyku łona

Nad ranem uciekałem przed sobą
w dziurawych kieszeniach
zachowałem jedną twarz
owiniętą w gazetę
odjetą od ust
świateczną rybę
w potrzebie i w biedzie
nic nie mówienia

jej rany
przeglądałem poźniej w kałużach krwii
w szramach
napiętych mordem stuleci
z gwałtownych pochodów do śmierci
za każdym razem tak własnej
o której bydło udaje że nie wie
i tańczy na grobach

poźniej był raj i słodycz ramion
rysy stęrzałe
napięte
okładałem twoimi ustami
puchły
spijając leniwym językiem
szorstość moich myśli
teraz
nowonarodzony
widząc wstecz
niewybaczalnie żegnam się
Polsko

 

wieże katedr

wieże katedr
uporem psów i sutenerów pnące się do Boga
na dymiących popiołach
na grzbietach
na objuczonych zbrodnią
oślepionych od bicia po pysku
wołach pokoleń

wiara
ulepiona z winy
brudu
z niezmywalnych grzechów
przez tysiąclecia wypalana
w krematoriach sumienia
sakralnej padliny
synagog
kościołów
meczetów

my
chcemy Boga
z kości i krwi
każdej pod słońcem chwili do stracenia
do opętania
do najjaśniejszego spopielenia światłem